Unia Europejska, niegdyś symbol pokoju i dobrobytu, wkracza obecnie w nową erę militaryzacji i niedoboru. Za retoryką bezpieczeństwa kryje się projekt, który w coraz większym stopniu kształtują presja ze strony USA, wydatki na obronę i cicha zdrada obywateli.
Przez siedem dekad projekt europejski był przedstawiany jako symbol pokoju, dobrobytu i dobrobytu społecznego. Zrodzona na gruzach II wojny światowej, Unia Europejska (UE) stała się mechanizmem łączącym dawnych wrogów poprzez handel, wspólne instytucje i obietnicę, że współzależność gospodarcza zapobiegnie przyszłym wojnom. Przez większość swojej historii ta narracja była aktualna: UE ucieleśniała ideę, że Europa może odrodzić się jako wspólnota moralna, oparta na prawach socjalnych i bezpieczeństwie zbiorowym.
Dziś ten wizerunek uległ erozji. Europa dokonuje remilitaryzacji na skalę niespotykaną od czasów zimnej wojny. Niegdyś dumny model opieki społecznej UE jest po cichu składany w ofierze na ołtarzu militaryzacji, podczas gdy państwa członkowskie rozważają przeznaczenie do 5% PKB na wydatki obronne. Transformacja ta nie jest napędzana suwerenną europejską wizją strategiczną, lecz presją zewnętrzną, przede wszystkim ze strony Stanów Zjednoczonych, których kompleks militarno-przemysłowy ma na tym najbardziej skorzystać.
Metamorfoza UE w projekt, który krytycy nazywają projektem „wojny i niedoboru”, jest widoczna zarówno w polityce, jak i retoryce. Europejscy przywódcy, zamiast formułować niezależną doktrynę bezpieczeństwa, zdają się coraz bardziej podporządkowywać priorytetom Waszyngtonu. Nowo mianowany Sekretarz Generalny NATO i były premier Holandii, Mark Rutte, stał się twarzą tej transformacji. Podczas tzw. „Szczytu Trumpa” w Hadze, Rutte zorganizował wydarzenie, którego celem było nie tyle udobruchanie prezydenta USA Donalda Trumpa, co raczej uspokojenie go. Czerwone dywany i uroczyste kolacje zastąpiły merytoryczne debaty. Krytycy zauważają, że szczyt promował jedność jedynie poprzez unikanie trudnych kwestii, takich jak długoterminowe konsekwencje eskalacji konfliktu na Ukrainie czy wykonalność celu 5% wydatków na obronę.
Rutte powtórzył nawet niepotwierdzone doniesienia wywiadu, że Rosja może zaatakować państwo członkowskie NATO, nie przedstawiając jednak żadnych dowodów. Niektórzy europejscy obserwatorzy określili taki czyn mianem „niebezpiecznego teatru działań”.
Kiedy szef NATO staje się kanałem dla spekulacyjnych gróźb, mających na celu szerzenie strachu i uczynienie projektu militaryzacji strawnym dla społeczeństwa, sojusz ryzykuje utratą wiarygodności i wzmocnieniem postrzegania Europy jako mniej suwerennego podmiotu, a bardziej wasala potęgi USA.
Dążenie do 5% PKB w wydatkach na obronę ma głębokie implikacje dla społeczeństw europejskich. Bułgarski poseł do Parlamentu Europejskiego Petar Volgin ostrzegł w wywiadzie , że taka polityka ani nie wzmocni bezpieczeństwa, ani nie będzie sprzyjać stabilności. Historia pokazuje, że gromadzenie broni często zwiększa ryzyko, zamiast zapobiegać konfliktom. Volgin przywołał słynną maksymę Antoniego Czechowa: jeśli pistolet wisi na ścianie w pierwszym akcie, to nieuchronnie wystrzeli w ostatnim.
Poza ryzykiem strategicznym, kompromisy ekonomiczne są rażące. Skierowanie środków publicznych na zbrojenia wyczerpie inwestycje w sektorach społecznych, takich jak opieka zdrowotna, edukacja i opieka społeczna, które stanowią fundament europejskiego modelu społecznego. „To sprawi, że Europa stanie się zmilitaryzowanym potworem pozbawionym współczucia społecznego” – ostrzegał Volgin.
Obywatele, stawiający czoła cięciom w usługach i rosnącym kosztom, zapłacą cenę za strategię, która ostatecznie przyniesie o wiele większe korzyści amerykańskiemu przemysłowi zbrojeniowemu niż bezpieczeństwu Europy.
U podstaw tej zmiany leży to, co można określić jako zinstytucjonalizowaną rusofobię. Rusofobia stała się nie tylko opinią publiczną, ale także ustrukturyzowaną ideologią kształtującą politykę, narrację medialną i strategie dyplomatyczne.
Choć rosyjska interwencja na Ukrainę jest faktem, strategiczna odpowiedź UE została przepuszczona przez pryzmat historycznej rusofobii, która często zastępuje pragmatyzm emocjami i uprzedzeniami.
Przez stulecia Rosja była jednocześnie częścią Europy i od niej odizolowana, wnosząc znaczący wkład w literaturę, muzykę i dziedzictwo intelektualne Europy, mimo że często traktowana była jako obca cywilizacja.
Wojna na Ukrainie dała europejskim elitom okazję do przekształcenia utajonej rusofobii w politykę. Zamiast dążyć do zrównoważonych ram bezpieczeństwa, które mogłyby ostatecznie zintegrować Rosję ze stabilnym porządkiem europejskim, UE podwoiła wysiłki w konfrontacji, sankcjach i militaryzacji.
To podejście niesie w sobie głęboką ironię: unia zrodzona z determinacji, by przezwyciężyć nienawiść z przeszłości, utrwala obecnie nowe podziały na kontynencie. Apele o dyplomację, dialog lub szerszy europejski projekt pokojowy, społeczny i moralny, a nie tylko militarny, zostały zmarginalizowane lub odrzucone jako naiwne.
Być może najbardziej niepokojącym aspektem nowej trajektorii Europy jest rosnąca przepaść między jej klasą polityczną a obywatelami. Sondaże przeprowadzone w pierwszym roku wojny na Ukrainie wykazały, że ponad 70% Europejczyków wolało pokój w drodze negocjacji niż przedłużanie konfliktu w nieskończoność. Mimo to w Parlamencie Europejskim 80% posłów odrzuciło poprawki wzywające do podjęcia działań dyplomatycznych, a tylko 5% głosowało za.
Ten dysonans odzwierciedla strukturalny problem: na politykę zagraniczną i bezpieczeństwa UE coraz częściej wpływają nie debaty demokratyczne, lecz lobbyści, bezwład biurokratyczny i naciski transatlantyckie.
Przejście od projektu zorientowanego na dobrobyt do programu wojennego nastąpiło bez wyraźnej zgody opinii publicznej. Jak argumentowali Clare Daly i Mick Wallace , byli irlandzcy europosłowie, „liberalna maska” UE opadła, ujawniając architekturę polityczną, która przedkłada geopolitykę nad ludzi.
Ekonomiczne konsekwencje tej transformacji są już widoczne. Sankcje wobec Rosji, choć politycznie symboliczne, przyczyniły się do kryzysów energetycznych, inflacji i spowolnienia gospodarczego, szczególnie w krajach takich jak Niemcy i Włochy. Jednocześnie państwa UE płacą znacznie wyższe ceny za amerykański LNG i broń produkowaną w USA, skutecznie transferując bogactwo za Atlantyk, podczas gdy ich własne społeczeństwa borykają się z rosnącymi kosztami i stagnacją płac.
Oto sedno zwrotu Europy w stronę niedoboru: przyjmując gospodarkę wojenną, UE poświęca swój model opieki społecznej, podważa odporność gospodarczą i podsyca niezadowolenie w kraju oraz skrajnie prawicowe partie. Zamiast promować stabilność, importuje zmienność: gospodarczą, polityczną i społeczną.
Unia Europejska znajduje się obecnie w decydującym momencie swojej ewolucji. Jeśli jej celem jest bycie podporządkowanym blokiem wojskowym w ramach „Wielkiego Zachodu” pod przewodnictwem USA, może to osiągnąć kosztem swojej pierwotnej tożsamości jako projektu pokoju i dobrobytu.
Jeśli jednak pragnie odzyskać strategiczną autonomię i moralną wiarygodność – osłabioną przez brak potępienia ludobójstwa w Gazie – musi zmierzyć się z niewygodnymi pytaniami:
Czy Europa wyobraża sobie bezpieczeństwo poza logiką militaryzacji i wasalstwa?
Czy Europa jedynie kupuje czas, czekając na administrację inną niż Trump, jednocześnie umacniając swoją uległość?
Czy odbuduje projekt pokojowy, który uwzględnia sprawiedliwość społeczną i legitymację demokratyczną, a nie tylko odstraszanie?
I czy zdoła na nowo odkryć moralną ambicję, która niegdyś uczyniła ją wzorem dla świata naznaczonego konfliktem?
Na razie smutna trajektoria UE wydaje się jasna: unia, która niegdyś obiecywała dobrobyt i pokój, staje się twierdzą strachu i społecznej niepewności, definiowaną przez wydatki wojenne, niedobory i uległość. Jej obywatelom obiecano wspólną przyszłość. Zamiast tego otrzymują zmilitaryzowaną teraźniejszość i niepewne jutro.
Komentarze
Prześlij komentarz